– Ależ ty urosłeś!
Ile razy wydawaliśmy takie czy podobne okrzyki, spotykając dłuższy czas niewidziane pociechy krewnych czy przyjaciół. Nasze zdumienie zazwyczaj jest autentyczne, bo dzieci naprawdę rosną „skokowo”. Wydaje się, że spodenki, które tydzień temu były dobre, dziś sięgają do kostek, a sweterek od wczoraj jakby skurczył się o kilka centymetrów. Maluchy rosną przede wszystkim w czasie snu, co powoduje, że wiele z nich – szczególnie w wieku nastoletnim – budzi się z płaczem z powodu bólu kości.
Dlaczego o tym piszę? Bo gdy zastanawiałam się nad tematem tego numeru, cofnęłam się myślami o wiele lat, przypominając sobie wiele przeżyć i miałam poczucie, że moje życie duchowe też jakby rozwijało się „skokowo”. I musiałam przyznać, choć nie bez oporów, że w największym stopniu kształtowały mnie te najtrudniejsze, najboleśniejsze przeżycia, które „sprawiły ból nawet moim kościom”. Były to między innymi problemy zdrowotne, zespół wypalenia, tragiczna śmierć dwóch przyjaciółek, zranienie i odrzucenie przez najbliższych przyjaciół, urodzenie się niepełnosprawnych dzieci w rodzinie, ciężkie choroby ukochanych osób i utrata członków rodziny. Nieobce mi jest całe spektrum uczuć: szok, bezradność, szloch i rozpacz, gniew, zakłopotanie, obawy i lęk. Każde z tych doświadczeń było inne, w danym momencie dramatyczne i ogromnie bolesne, ale zarazem każde z nich nauczyło mnie czegoś innego. Wyszłam z nich, a przynajmniej odnoszę takie wrażenie, mądrzejsza, dojrzalsza, inna. Ale w momencie, gdy musiałam przechodzić przez „ciemną dolinę”, było to ogromnie trudne i wcale tego nie chciałam. Pragnęłam tylko jednego: by się to skończyło! Jednak tak blisko Boga, jak w tych chwilach, nie byłam nigdy. Właśnie wtedy moje modlitwy były najżarliwsze, najgorętsze. Tak działo się w okresach (trwających czasem miesiącami), gdy mogłam tylko trzymać się Bożych obietnic zawartych w Piśmie Świętym, bo po ludzku nie widziałam żadnych szans na poprawę sytuacji. Czasem przez cały dzień w swoim półprzytomnym i skołowanym umyśle powtarzałam dwa, trzy wersety biblijne i byłam pewna, że przypomina mi je Duch Święty, bo sama nie byłam w stanie przypomnieć sobie jakichkolwiek słów pasujących do sytuacji. Z utęsknieniem czekałam na chwile czytania Słowa, jak na spotkanie terapeutyczne. Moim pragnieniem było wreszcie położyć się do łóżka i czytać Biblię, bo tylko to dawało mi ukojenie.
Niektórymi z tych przeżyć podzieliłam się z ludźmi, inne były zbyt bolesne, by komukolwiek o nich opowiadać. Jednym z nich jest śmierć bliskiej mi młodej kobiety, która w ciężkiej, klinicznej depresji popełniła samobójstwo. Nawet dziś, choć od tej tragedii minęło dwadzieścia lat, mówienie o tym jest dla mnie bardzo trudne.
Po tej tragicznej śmierci mój mąż – pastor pomagał zrozpaczonej rodzinie zmarłej. Prawie trzy tygodnie był z jej mężem i rodzicami, spędzając u nich całe dni. Jednak, ponieważ to nie była „zwyczajna” śmierć, moce ciemności nie dawały za wygraną. Po pewnym czasie obciążać zaczęły i mnie: nie mogłam jeść ani spać, moje myśli obsesyjnie krążyły wokół tematu śmierci. Zaczął mnie ogarniać tak wielki strach przed ciemnością, że w nocy siedziałam przy zapalonym świetle, marząc choć o chwili drzemki. Jeśli zasypiałam, budziłam się wkrótce cała zlana potem. Powodowało to moje ogromne zmęczenie, a miałam dwoje małych dzieci, którymi musiałam się opiekować. Nie potrafiłam się na niczym skupić, bo mój umysł stale był atakowany przez przerażające obrazy. Próbowałam walczyć z nimi poprzez powtarzanie wersetów biblijnych i śpiewanie piosenek, ale tekst urywał mi się już po kilku słowach i nie potrafiłam sobie go przypomnieć. Jedyną pieśnią, którą wtedy mogłam w miarę składnie zaśpiewać, był hymn „Warownym grodem”. Nuciłam go niemal bez przerwy. „Choć diabłów pełen byłby świat, co połknąć nas by chcieli, my nie boimy się ich zdrad, będziemy triumf mieli…” – nigdy te frazy nie miały dla mnie tak głębokiego sensu i mocy. I choć „stary, chytry wróg czyhał, by mnie zmóc”, ja wyznawałam, że „nie boję się jego zdrad”, pomimo że serce drżało we mnie, jak w ptaku schwytanym w sidła. Momentami, gdy byłam sama, z całych sił, coraz głośniej nuciłam tę pieśń raz po raz, wpatrując się w smutny krajobraz za oknem. Wiedziałam, że swoimi siłami „nie zdołam zmóc złego”, że to jego ataki sprawiają, że wpadam w coraz większą czarną dziurę. W końcu zaczęłam szukać pomocy. Trafiłam do mądrego, wierzącego lekarza, który bardzo szybko mnie zdiagnozował. Otrzymałam receptę na leki antydepresyjne oraz drugą, z zapisanym wersetem Filipian 4,6-8: „Nie troszczcie się o nic, ale we wszystkim w modlitwie i błaganiach z dziękczynieniem powierzcie prośby wasze Bogu. A pokój Boży, który przewyższa wszelki rozum, strzec będzie serc waszych i myśli waszych w Chrystusie Jezusie. Wreszcie, bracia, myślcie tylko o tym, co prawdziwe, co poczciwe, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co chwalebne, co jest cnotą i godne pochwały”.
„Nie troszcz się, ale powierz swoje troski w modlitwie całkowicie Bogu, a wypełni cię Jego pokój. Od ciebie zależy, o czym myślisz. Myśl tylko o tym, co jest prawdziwe, dobre i pozytywne. Na tym się koncentruj! Nie poddawaj się złym myślom, nie pozwól im płynąć, nie wierz w kłamstwa, które podsuwa ci szatan” – mówił. A na koniec zalecił, zwracając się do mnie i mojego męża: „Teraz idźcie na kawę i dobre ciasto”. Prawdę mówiąc, nie jadłam prawie nic od kilku dni.
Potraktowałam wskazówki tego wersetu równie poważnie jak zalecenie przyjmowanie tabletek. „Myślcie tylko o tym, co prawdziwe…” Musiałam wielokrotnie wręcz zmuszać swój umysł do tego, żeby nie koncentrował się na tym, co złe, ale na dobrych, pozytywnych myślach. To spowodowało przełom. Od tego momentu zaczął się powolny proces zdrowienia. I choć depresyjne nastroje smutku męczyły mnie jeszcze przez kilka miesięcy, stopniowo wracałam do równowagi.
Bardzo zniszczoną receptę z wersetem z listu do Filipian przechowuję do dziś. Sama to zalecenie wielokrotnie podsuwałam osobom, które zwracały się do mnie ze swoimi problemami. „Powierz swoje problemy Bogu i nie zamartwiaj się! Nie koncentruj się na złych myślach, które ci podsuwa szatan, myśl tylko o tym, co dobre i miłe” – radzę innym i… sobie. Czasem jest to trudne, po ludzku prawie niewykonalne, a jednak wiem, że nie mogę pozwolić, by moje myśli krążyły wokół negatywnych rzeczy. Muszę koncentrować się na tym, co „prawdziwe, poczciwe, sprawiedliwe, czyste, miłe, chwalebne, co jest cnotą i godne pochwały”. A wtedy mój umysł stopniowo wypełnia prawdziwy Boży pokój, tak potężny, że „przewyższa wszelki rozum”.