Czasem milczymy, ktoś się wyłącza, ktoś na siłę prowadzi, nic się nie klei, zaczynamy się zastanawiać, czy to ma sens.
Kilka osób, wspólny cel. Ustalone miejsce i godzina spotkania. Siadamy, rozmawiamy. Niby jest konkretny temat, ale nasze młode głowy, zbyt szybkie języki, mieszanina charakterów i temperamentów, pośpiech studenckiego życia i niespokojna aura wielkiego miasta tworzą z tych rozmów istny bigos burzliwych emocji, podniesionych głosów, bitwy na argumenty. A przecież wszyscy chcemy zrozumieć, poznać, dowiedzieć się. Bazujemy na własnych doświadczeniach, przywołujemy sytuacje z życia. Próbujemy wtłoczyć Boga w nasze rozumienia, schematy, przeżycia. Zrozumieć, czemu jest tak, a nie inaczej. Wytłumaczyć Jego działanie, nieraz broniąc Go lub oskarżając. Jak gdyby tego potrzebował. Wyrywamy wersety z kontekstu, powołujemy się na ważne dla nas autorytety. Każdy z nas ma swoją walkę, często nie do końca uświadomioną. Swoją drogę. Jakakolwiek nie jest, chcemy mieć społeczność: z Bogiem i ze sobą nawzajem. Jakby sam fakt jej istnienia miał nas usprawiedliwić, zapewnić błogosławieństwo, coś nam załatwić. Ale też potrzebujemy tego czasu, szukamy, walczymy o niego. Wyciągnięci z bezpiecznych domowych środowisk, młodzieżówek, przykościelnych imprez, na których wszystko było jasne, oczywiste, wszyscy myśleli tak samo. Teraz wciśnięci w świat relatywizmu, mniejszości choćby wyznaniowej, stykający się z różnymi modami, poglądami i pomysłami na życie, innymi systemami wartości, chcemy zachować tożsamość. Chcemy wzrastać duchowo. Do tego potrzebujemy siebie nawzajem, to wiemy. Czasem milczymy, ktoś się wyłącza, ktoś na siłę prowadzi, nic się nie klei, zaczynamy się zastanawiać, czy to ma sens. Jednak działamy dalej. Bóg nas trzyma przy sobie i sobie nawzajem.
*
Małżeństwa – młode, z kilkuletnim stażem. Załatwiona opieka do dzieci, względny spokój, możemy usiąść i pogadać. Prościej będzie z jakimś gotowym materiałem, wykładem, potem będziemy dyskutować. Różnimy się pod wieloma względami, mimo tego, że wyrośliśmy na tych samych terenach, przesiąkając podobną pobożnością, poglądami. Mamy wspólne doświadczenia, punkty odniesienia, choć każdy zdążył już wykształcić własne ścieżki, metody, sposoby radzenia sobie z codziennością i duchowością. Mamy dzieci, więc każdy temat zawiera w sobie pierwiastek dziecięcy. Jak je wychowywać, jak przekazywać to, co najważniejsze, jak budować ich wewnętrzną siłę, żeby mogły się ostać pod naporem „postępowej” rzeczywistości? Co z tolerancją, co z odmiennością, jak sobie poradzą? My mieliśmy prościej, w jakim świecie one będą żyć? Ale przed nami też stoją wyzwania. Weryfikujemy to, czego nas uczono, co nam wpajano. Nasze pokolenie jest w pewnym sensie przełomowe. Rola rodziców, mamy i taty zmieniła się. Tradycyjne podziały, stereotypy, metody wychowawcze przeszły przemianę. Nowe teorie, poszerzona wiedza często nie idą w parze z babcinymi zapatrywaniami się na opiekę nad dzieckiem. Ojcowie w końcu mają szansę być bardziej obecni w życiu dziecka od samego początku. Klaps to nie jest najlepsza metoda wychowawcza. Rodzicielstwo bliskości, czerpiące z dawnych kultur, odzyskuje swoje znaczenie dzisiaj. Niemożliwym staje się trzymanie dziecka z dala od wszelkich technologii, ekranów, tworzenia rzeczywistości jednym przesunięciem małego paluszka. Kwestionujemy zasadność oczywistych dotąd prawd dotyczących rodzicielstwa i dzieciństwa. To nasze wyzwania. Oczywiście zawierają w sobie również prawdy duchowe, których sami się uczyliśmy. Jak my nauczamy nasze dzieci? Co teraz sądzimy o chrzcie niemowląt, jak patrzymy na grzech, choroby, jak pokazujemy dzieciom Boga? Ścieramy się w rozmowach, przekonujemy. Kusi nas, by komentować sprawy kościelne, co nam się podoba, a co nie, jednak to do niczego nie prowadzi. Uczymy się zaczynać zdania od „ja”, wyrażać własne zdanie, a nie zawieszone w próżni wyświechtane już slogany, troski, pomysły na polepszenie ościoła i świata. Mamy się o co modlić.
*
Mamy, żony, kobiety. Wiek podobny, choć rozpiętość niemała, dzieci za to głównie małe. Różne staże małżeńskie. Różne statusy małżeńskie – od szczęśliwie kwitnących, po zmagające się ze zdradami, kończone rozwodem. Jesteśmy naprawdę różne. Skoncentrowane na dzieciach. Wyczekanych, wymarzonych, utraconych, wywalczonych. Otwarte w rozmowach, nazywające po imieniu bolesne przeżycia, emocje, pragnienia. Chcemy się dzielić tym, co przeżywamy z Bogiem, tym, jak radzimy sobie z codziennością. Chcemy się wspierać. Poza granicami wyznań, nawet narodowości, miejsc pochodzenia, charakterów, zawodów i wszelkich innych statusów. Chcemy się karmić Bożym Słowem, Jego obietnicami. Trzymać się słów błogosławieństwa, szczególnie tych kierowanych do kobiet. Dzieci plączą nam się pod nogami, przekrzykują, nasza podzielność uwagi jest rozpięta do granic możliwości. Jak pocieszyć kogoś, kto zostaje sam? Jak wlać nadzieję w serce umęczone stratą, a pragnące macierzyństwa ponad wszystko? Jak nie przejąć się perspektywą dziecka tracącego zdrowie, bezpieczeństwo, rodzica? Jesteśmy wciąż młode, a z takimi wyzwaniami przyszło nam się mierzyć. Przecież jeszcze niedawno wszystko wydawało się dużo prostsze. Jednak nie chcemy narzekać, skupiać się tylko na proszeniu. Chcemy wielbić, odwrócić proporcje w naszych modlitwach. Chcemy doceniać to, co już wiemy, czego się uczymy. Nawet jeśli oznacza to zgodę na pojawiającą się zmarszczkę na czole, przyznanie, że w małżeństwie rzadziej niż częściej bywa różowo, że nie umiemy być takimi mamami, jakbyśmy chciały. Cokolwiek i wszystko znaczymy tylko w Bogu. Chcemy walczyć o nasze małżeństwa w tym niebezpiecznym świecie, o nasze dzieci, otaczamy je modlitwą i błogosławieństwem. Stoimy ze sobą przed Bogiem, nawet jeśli znamy się tylko z tych dwóch godzin spędzonych razem raz na jakiś czas.
*
Myślę o grupach, społecznościach, w których dane mi było i jest uczestniczyć. Uderza mnie ich znaczenie i waga, której i tak czasem nie doceniam. Z racji tego, że prowadzę trochę koczowniczy tryb życia i trudno jest zbudować dłuższe, trwalsze relacje w jednym miejscu, każda społeczność z wierzącymi ma inną wartość. Nie ta w wielkich murach budynku kościelnego, ale ta mała, w której tworzymy Kościół. Dziękuję Bogu za każdą relację, przyjaźń, w której dane jest mi wzrastać, dojrzewać już od lat i za każdą, która dopiero się tworzy. I za każda grupę, w której być może nie mam bliskich przyjaciół, ale za to przestrzeń do wymiany doświadczeń, rozmowy o Bogu, do wspólnej modlitwy. Patrzę wstecz i widzę, jak mocno zbudowały mnie społeczności. Zakotwiczenie w społeczności, choćby na chwilę, co jakiś czas, jest nieocenione. Uczy mnie ona dojrzewać, czerpać z doświadczeń innych, układać moje wnętrze. Muszę porządkować swoje reakcje, pytać o ich przyczynę, rozprawiać się z różnymi emocjami, myślami, które nieodłącznie towarzyszą byciu w grupie. Muszę dbać o swoją wiarygodność, spójność. Nie ma tu miejsca, czasu ani sił na pozerstwo, nieautentyczność, podkolorowywanie faktów. To nie jest łatwe, ale cieszy. Cieszy każde świadome działanie, w porozumieniu ze sobą, w jasności, o co mi chodzi, jaka jestem. Chcę być szczera przed Bogiem, sobą, innymi. Choćby ze względu na czas wspólnej modlitwy, w której nic się nie ukryje, która obnaża. Młodość to czas nauki, niemożliwej do zrealizowania w oderwaniu od relacji z innymi.