„Musimy się spotkać” oznacza ‘może kiedyś się spotkamy, ale teraz nie mam na to ochoty’.
„Mamy mały problem” oznacza ‘mamy duży problem’.
„Jak się miewasz?” oznacza ‘nie interesuję się, jak się miewasz, ale pytam, bo taki jest
zwyczaj’.
„Nie jestem rasistą” nie kłóci się z „czemu posłaliście dziecko do tej szkoły? Przecież tam jest tylu kolorowych”.
Niewiele wiedziałem o Anglii, gdy tam wyjechaliśmy całą rodziną w połowie lat ‘90.
Mimo że jeździłem tam regularnie w trakcie pisania doktoratu − tak naprawdę spotykałem się z bardzo wąskim gronem świata uniwersyteckiego w Nottingham. Okazało się, że nie tylko Toruń i Nottingham to dwa różne światy, bo równie odległe są od siebie
Nottingham i Londyn, do którego trafiliśmy.
Zderzyły się ze sobą nasza naiwna otwartość i ciekawość tego innego świata z dystansem i lekką wyższością tubylców tego lepszego świata. Tak myślę, że patrzyli na nas tak jak teraz Polacy patrzą na przybyszów z Ukrainy i Białorusi. Z uśmiechem. Z góry…
Minęło trochę czasu zanim zrozumiałem, że mogę być tam wykształcony, mieć pracę, której niejeden Brytyjczyk mógł mi zazdrościć, a i tak pozostanę tylko… no właśnie − kim?…
Być tolerowaną mniejszością narodową z prawami mieszkańca ograniczonymi warunkami pozwolenia na pracę − to była nowość dla mnie. Moja ciekawość i otwartość wobec innej kultury musiała przełknąć to, że ktoś może mnie nie lubić − tak po prostu − bo nie: bo akcent, bo ubrania jednak inne. Jak sobie z tym radzić − tego w szkole nie uczą.
Nie było to jednak specjalnie dotkliwe. Po pierwsze dlatego, że dystans − chociaż zauważalny − nigdy nie przerodził się we wrogość wobec mnie. Po drugie dlatego, że lokalna polska społeczność w Londynie, zasiedziała tam od dziesięcioleci, przyjęła nas ciepło i zaakceptowała. Poza tym bycie „obcym” miało też swoje zalety: to, co denerwowało tubylców, mnie do końca nie dotyczyło, za to byłem wolny od wielu niedogodności życia w Polsce lat ‘90.
Cieszyła mnie otwartość chrześcijan różnych wyznań na dialog, manifestująca się wspólną procesją wielkopiątkową, ale zrozumiałem w pewnym momencie, że jest to otwartość mniejszości, otwartość chrześcijan w świecie postchrześcijańskim. Jak bardzo niewiele chrześcijańska wrażliwość przekłada się na życie społeczne, najbardziej przekonałem się, gdy chciałem zapisać syna na zajęcia na pływalni należącej do gminy, w której mieszkaliśmy. Jedyny termin zapisów to była niedziela wielkanocna przed południem.
Ot i wszystko…
Nie wiem, na ile tak naprawdę spotkałem się z Anglią i Anglikami. Swobodnie poruszam się w anglosaskich realiach biznesowych, w tamtejszej kulturze − umiem się spierać, gniewać i zgadzać tak, żeby nadawać z ludźmi „stamtąd” na jednej fali. Nauczyłem się nawet rozmawiać z uśmiechem o niczym, na co wynaleźli osobny termin: „small talk”.
Spotkałem się z Anglią i Anglikami i było to bardzo ważne spotkanie − takie, które ukształtowało ważną część mnie. Spotkałem się z Anglią, chociaż tak naprawdę minęliśmy się obojętnie, szybko o sobie zapominając.